Page 445 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 445
cia kotów wobec psów – okazywali Suni zbyt duże zainteresowanie, zwłaszcza
dziewczynki, które bawiły się z nią całymi dniami. Dzikie awantury obu wrogów,
miauczenie i ujadanie rozdzierające ciszę, denerwowały wszystkich, więc Ma-
tylda, która tak dobrodusznie godziła się na współlokatorów, postanowiła z tym
skończyć. Kazała odesłać Sunię do piwnicy, odbierając jej prawo pokazywania
się na wyższych piętrach. Pan Adam z wielką godnością ujął się za krzywdą psa,
protestując przeciw niehumanitarnemu ograniczeniu jego swobody poruszania
się. Matylda z jeszcze większą godnością kategorycznie pokręciła głową i w ten
sposób ustanowiono strefy wpływów obu zwierząt domowych.
Samuel stał przy oknie sypialni i wyglądał przez szparę w rolecie. Była wczesna
godzina popołudniowa szarego, mglistego dnia. Ostry, intensywny grad przebijał
się przez mgłę. Regularnie i z uporem atakował szyby, jakby chciał dotrzeć do
jego twarzy.
Był blady. Mocno zagryzione usta czyniły jego twarz podobną do białej maski.
Nos wydawał się bardziej szpiczasty i ostrzejszy niż zwykle. Niespokojne spojrzenie
przeskakiwało poprzez grad do nagich drzew przed domem, do białych gałęzi
parku Staszica. Czuł wewnętrzne drżenie, jakby ten grad naprawdę przedzierał
się w jego kierunku. Strach dopadł go jak choroba, jak nagła wysoka gorączka,
która chciała rozpalić każdy jego nerw, zniszczyć każdą komórkę jego ciała.
Oderwał się od zasłony, przyłożył do pieca dwie zlodowaciałe dłonie i poczuł
kłucie w czubkach palców. Przysunął brzuch i twarz do kafli. Wewnętrzne zimno
nie dawało się pokonać. Rzuciły mu się w oczy notatki porozrzucane na stoliku
stojącym obok łóżka. Poczuł, jakim są dla niego ciężarem. Opadło go pragnienie,
by wrzucić do pieca te wszystkie papierzyska, uwolnić się od bezsensownego
obowiązku, który wziął na siebie.
Zbliżył się do stolika, ale zamiast przy nim usiąść, upadł na łóżko, podparł
głowę obiema rękami i zamknął oczy. Leżąc wyciągnięty, pozwolił strachowi jesz-
cze bardziej rozpierać się w swoim ciele. Oddychał ciężko i przerywanie. Ciepły
pulower, który miał na sobie, wznosił się i pulsował po lewej stronie jego klatki
piersiowej, jakby skrywało się tam bijące skrzydłami, drżące pisklę. Również
niespokojne myśli trzepotały w nim jak przerażone ptaki.
Myślał o Matyldzie. O córkach. Zastanawiał się, jak dom wyglądałby bez
niego – i nie mógł pojąć, że jego nieobecność oznaczałaby nieistnienie w ogóle.
Nieistnienie było nie do pojęcia – było taką spekulacją umysłu, która w rzeczy-
wistości jest niemożliwa. Śmierć była niemożliwością. A przecież – myślał dalej
– jak bolesne byłoby dla Matyldy jego odejście z tego świata. Czuł w sobie jej
mękę i uczucie to niosło tajemną rozkosz. W taki sposób kiedyś w dzieciństwie
w wyobraźni mścił się na matce: „Zachoruję, umrę i co ona wówczas zrobi?” Czuł
teraz coś z tej rozkoszy zemsty, nie wiedząc dlaczego. Nowa siła Matyldy, jej dobry
nastrój, wyrafinowane sposoby zabezpieczania domu, jego samego, Samuela, za
pomocą glejtu – to wszystko było dobre i rozsądne. Dobre i rozsądne, a jednak
niewłaściwe. Szale pomiędzy tymi odczuciami tylko pozornie były zrównoważone. 443