Page 562 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 562

z zapałem twarde ramy. Spoglądał przy tym z życzliwością na nóż. Na tym świe-
               cie nie było już bowiem nic czystego oprócz noża i Belli. Czysta ostrość noża
               pocięła walizkę, a czystość charakteru Belli raniła go wewnątrz, jak gdyby on
               sam, niczym pusta, bezużyteczna walizka, nie zasługiwał na istnienie. Zostawił za
               sobą stertę pociętych pasów skóry i przechodząc od drzewa do drzewa, wycinał
               w korze przebite strzałą serca oraz przekreślone nacięciem imiona – jego i Belli.
                  Kiedy wrócił do getta i przeszedł przez most, było już ciemno i zimno. Wszedł
               na dobrze mu znane podwórko i spojrzał na drzwi balkonowe. Rzucił kamykiem
               w szybę i ukazała się w nich Bella. Była podobna do odbicia w szybie dachowego
               okienka, które wcześniej ukazało mu się we śnie.
                  Zeszła na dół, po czym biegnąc, przypadła do niego z całym ogromnym
               smutkiem w oczach i promieniującymi z niej powagą i ciepłem. Jego ręce same
               objęły ją, a on przylgnął do niej ustami. Miał ochotę wchłonąć ją całą w siebie.
                  – Niepokoiłam się o ciebie – drżała w jego ramionach. Zanurzył twarz w jej
               włosach. Ruszyli śpiesznie przed siebie jak dwoje ślepców. – Kocham cię – wy-
               szeptała jękliwie, tuląc się do niego. Przyciskał ją do siebie tak mocno, że ledwo
               mogła złapać oddech.
                  Zaśmiał się: – Jesteś w tym ekspertką, powiedz więc – jak nam wyszło ode-
               granie sceny balkonowej?! – Roześmiała się również. Jakże jasny był śmiech
               smutnej Belli! Był tak zaraźliwy, że Mietek sam na nowo zaczął krztusić się ze
               śmiechu. Nie wiedzieli, gdzie są ani co się wokół nich dzieje. Śmiejąc się tak
               swobodnie i głośno, Mietek powiedział: – Chodź ze mną!
                  Odpowiedziała, roześmiana: – Idę!
                  – Do najpiękniejszego zakątka getta, na cmentarz.
                  – Tak, do najpiękniejszego zakątka getta, na cmentarz.
                  – Nie boisz się?
                  – Nie.
                  – Widzisz, co mam?
                  – Nóż.
                   Poprowadził ją, dziwiąc się sile swoich nóg, które przez cały dzień nie zazna-
               ły odpoczynku. Wlókł ją za sobą z takim impetem, że biegła, ledwo dotykając
               stopami ziemi. Zapadła już wilgotna i zimna noc. Ulice szybko pustoszały. Okna
               domów pozawieszane były czarnymi szmatami, które odgradzały domostwa od
               tego, co na zewnątrz, zamykając je przed obojgiem. Bella i Mietek wsłuchiwali
               się w odgłos własnych kroków na chodniku – jego były rytmiczne i ciężkie, jej
               zaś lekkie i ledwo słyszalne. Bella prawie nie czuła ciężaru swego ciała.
                  Z ciemności wyłoniły się nagle, niczym białe plamy, domki Marysina. Bella
               i Mietek zwolnili kroku. Twardy chodnik pod ich stopami skończył się i kroczyli
               teraz miękką ścieżką, gubiąc ją i z powrotem odnajdując. Czasem wchodzili na
               miękką, zaoraną ziemię i nie potrafili z niej później zejść. Wiał zimny wiatr i Bella
               zaczęła się trząść. Mietek rozpiął marynarkę i jej połą okrył Bellę, przyciskając ją
         560   do swego boku. Podążali tak zrośnięci, w ciemności, zadzierając do góry głowy.
   557   558   559   560   561   562   563   564   565   566   567