Page 601 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 601
i atakowały zasób jej wiedzy, który zgromadziła na swej długiej drodze życia.
Dziewczyny i chłopcy, których imion już nie pamiętała, żądali, aby dawała im
coraz więcej i więcej. I tak się działo – poddawała się, aby czym prędzej się od
nich uwolnić i z powrotem pogrążyć w spokoju.
Te prywatne spotkania z panną Diamant utwierdzały jej natarczywych gości
w przekonaniu, że kobieta wznosi się na wyżyny swojego nauczycielskiego po-
wołania. Właśnie teraz, w tym łóżku, osiągnęła poziom, który wcześniej rzadko
był jej udziałem na zajęciach w klasie. Uczniowie byli chętni i gotowi przyjąć
każde jej słowo. Tak jakby upodobniła się do kunsztownego instrumentu, który
rezonuje przy najdelikatniejszym ruchu palców. To był sukces. Czuła to, pomi-
mo swojej złości na nich. Sukces i znak, że dochodzi do siebie. I to właśnie nie
pozwalało jej uciekać w odrętwiający spokój. Zmuszało ją to do reagowania.
W całym poirytowaniu, w dyskomforcie zmęczonego ciała musiała uśmiechać się
osobliwie, z poczuciem dumy, kiedy któryś z jej prześladowców zabłysnął trafną
myślą, konceptem, który jej przez całe życie nie przyszedł na myśl. Zdarzało się,
że wyrywał się jej okrzyk ekscytacji, kiedy czytając esej, trafiała na zdanie, które
ją zachwyciło. Wbrew swej woli i z wielkim ubolewaniem musiała przyznać się do
absurdu: to ona uczy się na nowo. Zamiast opróżniać swoje komórki mózgowe,
znów je załadowywała, przez co stawały się nieznośnie pełne.
Dzisiaj przybyła cała gromada – armia wesołych, zmizerniałych chochlików,
wdzierając się do jej bezkresnej ciszy. Pokoik aż zadrżał od ich porywczych roz-
mów, od zgiełku, który przyprawiał o zawrót głowy. To było nie do wytrzymania.
Za dużo. I do tego opowiadali niestworzone rzeczy. Dziś ostatni dzień roku.
Powiedzieli: „Przyszliśmy złożyć pani życzenia szczęśliwego nowego roku!”.
Wrzeszcząc, oblegali jej łóżko, naskakiwali jak stado drapieżników na swą ofiarę.
Chwytali i potrząsali jej wysuszone dłonie. Zmusili ją, aby usiadła. Dźwięczało
jej w uszach, jakby rozkołysały się wielkie, bezlitosne dzwony, wlewając ołów
i stal we wszystkie jej członki, obciążając ciało i powlekając je pancerzem. Te
młode chochliki wbrew jej woli, obudziły w niej tę wolę. W końcu poprosiła, aby
na chwilę wyszli, ponieważ dziś chciała ich przyjąć ubrana.
To było dziwne uczucie: dotknąć podłogi patykowatymi nogami. I ku jej zdzi-
wieniu te dwa patyki wyprostowały się i uniosły ciało, nie pozwalając mu upaść,
ale prowadząc je ku drzwiom, na których wisiała jej liliowa sukienka. Nawet nie
wiedziała, kiedy i jak ubranie znalazło się na niej, kiedy i w jaki sposób wymyła
pomarszczoną, wysuszoną twarz i poczuła, ku swemu zaskoczeniu i irytacji,
wielką przyjemność z dotyku zimnej wody na policzkach. Przeciągnęła grzebie-
niem po siwym puchu na czaszce i otworzyła drzwi swym dręczycielom. Rzucili
się na nią, pchali, aż dziw, że nie przewrócili. Ponieśli ją do łóżka, posadzili,
a sami rozsiedli się u jej stóp. Usłyszała siebie mówiącą do nich: – Życzę wam
szczęśliwego nowego roku, dzieci. – Ołów i stal dźwięczał w jej głosie. – Wkrótce
wyjdziecie z getta i będziecie wiedzieć, dokąd stąd pójść. To jest najważniejsze:
wiedzieć dokąd. Nie ma prostych dróg… Każdemu jest pisane błądzenie, ale ci, 599