Page 533 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 533
kłuły go w oczy”. Wszystkie obrazy, które stworzył, a które – o dziwo – polubiłem,
sprzedaje Polakom i folksdojczom. Z tego, co mówi, wynika, że robią mu łaskę.
Wściekamy się jeden na drugiego, już nie potrafimy spokojnie rozmawiać. Ja
wciąż go namawiam, a on wciąż krzyczy, żebym dał mu spokój. Tego akurat nie
mogę zrobić. Nie mogę patrzeć, gdy męczy się jako artysta i jak nisko upadł jako
człowiek. Krzyczy, że to nie moja sprawa, żebym się nie mieszał w jego interesy.
I to mówi ten, kto całkiem przejął ster moich spraw i zaopatruje mnie w każdy
drobiazg. Wciąż coś daje, przynosi – ale brać nie chce niczego, nawet mojej tro-
ski o niego, czy tej jedynej rzeczy, którą mogę się z nim podzielić – wewnętrznej
równowagi. Obaj jesteśmy poirytowani. Wiem, że gdyby zdobył się na odrobinę
odwagi, siadając do pracy na dwie godziny każdego dnia, dopomógłby sobie,
mnie i w ogóle naszej ludzkiej godności. Nieustannie krzyczy, że artysta nie jest
zegarem, co próbujemy mu wmówić po to, żeby pracował. Artysta potrzebuje
inspiracji. Pytam go – realisty, który nieustannie chełpił się, że dzięki wierności
najdrobniejszym szczegółom prawdziwego życia odkrywa najgłębszy, najbardziej
skryty tragizm ludzkiej egzystencji – więc pytam go, czy dzisiejsza rzeczywistość
nie jest dla niego wystarczającym źródłem inspiracji. Odpowiada mi, że malar-
stwo rodzi się z kontaktu pomiędzy duszą a rzeczywistością, a on ten kontakt
utracił. Ja mu jednak nie ustępuję. – Dobrze – mówię. – Jeśli tak, to zostaw na
chwilę rzeczywistość w spokoju, pozwól sobie czasami uciec od niej w świat
wyobraźni. – Odpowiada mi, że nawet wyobraźnia potrzebuje rzeczywistości jako
punktu wyjścia, aby wznieść się i poszybować. Jest specjalistą od argumentów
na temat malarstwa. Z szyderczym uśmiechem i wrogim błyskiem w szalonych
oczach triumfuje nad moją niewiedzą. Problemem jest to, że nie znosimy się
nawzajem, a jednocześnie nie możemy się bez siebie obejść.
Mój drugi przyjaciel, Szafran, jest też załamany, ale w inny sposób. Gutman
chociaż krzyczy i może ten krzyk jest znakiem, że się nie poddaje, a jego nerwy
wciąż jeszcze reagują. Szafran jednak jest cichy, ledwo można wydobyć z niego
słowo. Za dnia jest zajęty swoimi sierotami. Kontaktuje się z byłym dyrektorem
sierocińca, panem Rumkowskim, który dzisiaj jest Przełożonym Starszeństwa
Żydów. To dzięki niemu otrzymuje niezbędną pomoc dla dzieci. Wieczorami zaś
wraca do domu, siada przy stole i milczy. Gdy zaczynam przekonywać go jak
Gutmana, to patrzy na mnie, wzrusza ramionami i uśmiecha się takim żałosnym
grymasem, który jest jeszcze gorszy niż płacz.
Pewnego razu natarłem na niego. „Szafran” – mówię. – „Przecież jesteś
psychologiem. Popatrz, człowiek jest dzisiaj zupełnie nagi, a jego zachowanie
zostało pozbawione jakichkolwiek sztafaży. To najlepszy moment, aby uczynić
go przedmiotem studiów”. Kiwa głową i patrzy mi prosto w oczy: „Tak, ale czyich?
Chyba kogoś z zewnątrz”. Nie odrywa ode mnie wzroku, obdarzając na dokładkę
tym swoim żałosnym uśmiechem: „Nie można studiować małp i być jednocześnie
małpą w klatce”. Ja jednak nie daję się zbić z tropu i mówię: „Człowiek nie jest
małpą. Człowiek, będąc w określonym środowisku, potrafi wznieść się ponad nie, 531