Page 572 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 572

Nie ma wyjścia, getto musi być jak basen, do którego czysta woda napłynie,
               a brudna odpłynie.
                  Getto wstawało o świcie i drżało. Przez resorty i biura, szeregi sklepów, ob-
               lodzone ulice i podwórka niosły się tylko te pytania: kto? dokąd? Niepewność
               narastała z godziny na godzinę, i wieczorem, gdy wychodzono już z poszczególnych
               resortów, zamieniała się w paniczną obawę. Biały szczur stawał się coraz większy
               i nadymał się swą bielą. Znalazł już i przeżuwał swą przyczynę. Wiedziano już, kto
               został wyznaczony, więc w getcie zaczął się wyścig ku drzwiom prowadzącym do
               poważanych osób po protekcję przy staraniu się dla siebie czy kogoś bliskiego
               o posadę, o przepustkę do życia – o pracę.
                  Powoli strach zaczął rzednąć i w końcu pozostał tylko w tych, którzy czuli
               wycelowany w siebie palec Prezesa. Tych bezpiecznych upewnił jego argument –
               getto będzie istniało, a oni będą egzystować, czego dowodem są Żydzi, których
               przysłano tu z prowincji i z zagranicy. Tylko ci bezużyteczni odejdą – darmozjady,
               zasiłkowcy, próżniacy, złodzieje chleba, miejsca, a nawet obierek od ziemniaków,
               którzy swoim zachowaniem sami sprowadzili na siebie tę karę.
                  Nie minęło wiele czasu, a również ci, których strach nie opuścił, pogodzili
               się ze swoim losem. Ze ściśniętym sercem pakowali plecaki, wierząc, że wysie-
               dlą ich na prowincję, gdzie łatwiej o prowiant. Może będą zatrudnieni na roli,
               ponieważ polskich mężczyzn wywieziono do Niemiec, aby pracowali w tamtej-
               szych fabrykach. Będą uprawiać pole i przebywać na świeżym powietrzu. I tym
               sposobem, koniec końców, niczego nie stracą. A przecież tutaj ledwo zipali. Nie
               stracą również tej odrobiny rzeczy, które były ich własnością, bo przecież meble
               można sprzedać stolarzowi albo dać na przechowanie, do czasu, kiedy wrócą.
                  W czasie, gdy Prezes i Klara szykowali się do ślubu, ona zamęczała go swoimi
               wątpliwościami – jak można urządzać coś takiego podczas tych dni? On uspoka-
               jał ją, że właśnie dlatego musi być z nią, aby mieć siłę. Patrzył na nią wzrokiem
               męczennika i obiecywał, że to będzie cichy ślub. Opowiadał jej o swoich bezsen-
               nych nocach, o tym, że stracił apetyt. Mówił jej o swojej konferencji z rabinatem,
               który go ostrzegał, że wysyłanie kobiet z dziećmi, uczniami chederów, jest grze-
               chem. Tak, przyszli mu prawić morały, jemu, niestrudzonemu opiekunowi getta
               i mieszkających tu dzieci. A kogo ma wysłać? Pracowników resortów? Rabini
               umyli od tego ręce. Wezwał do siebie syjonistów, aby przedstawili mu listy swoich
               ludzi, których powinno się uchronić od wywózki, a oni też umyli ręce. Wezwał
               bundowców, aby zrobili to samo, lecz oni również umyli od tego ręce. Zwierzał
               się Klarze, że jeszcze nigdy nie czuł takiego ciężaru odpowiedzialności. Nigdy
               nie czuł się tak samotny, jak w tym momencie, i jeszcze nigdy nie potrzebował
               tak bardzo bliskich sobie ludzi.
                  Na dwie noce przed ślubem popili sobie razem. Sam Prezes wypił dużo więcej
               niż zwykle i Klara była pewna, że musiał być mocno pijany, chociaż to, co mó-
               wił, wydawało się do rzeczy. Opowiedział jej swój sen. Jego zmarła żona, którą
         570   nazywał Szoszaną, przyszła do niego we śnie i powiedziała, że jeszcze się z nią
   567   568   569   570   571   572   573   574   575   576   577